Nie jest to moje pierwsze ultra, a tym bardziej nie jest to pierwsza relacja z biegu jaką piszę. Jednak pierwszy raz w życiu waham się czy pisać prawdę, czy delikatnie ukryć wpadki organizatorów. Można szukać tłumaczeń- pandemia, pierwsza edycja itd. Oczywiście impreza była udana i wszyscy dali z siebie maksimum siły, niektórzy nawet chyba ponad swoje maksimum. Mimo wszystko było sporo rzeczy, które warto by było w kolejnej edycji „udoskonalić”.
Nie będę się również rozpisywał o dniach poprzedzających bo to relacja z biegu 🙂 Wspomnę tylko że dzień wcześniej odebrałem pakiet startowy z nr 66 , zwiedziłem kawałek trasy aby zobaczyć oznaczenia i poczuć już magię biegu.
Nie będę również komentował dużej ilości informacji na ostatnią chwilę ( przepaki itp) bo domyślam się, że w dużej mierze stała za tym sytuacja i obostrzenia.
Zacznę najlepiej od piątku od godziny 11 :30 czyli od chwili gdy się pojawiłem na starcie w Rumii w Szkoła nr 10. Pełen energii tryskający wręcz węglowodanami, niezdający sobie jeszcze do końca sprawy na jaką przygodę się piszę, rozłożyłem OSMO (gimbal do telefonu ) nagrałem wstęp do filmiku z YouTube i ustawiłem się na linii startu , który miał nastąpić o godzinie 12:00
Oczywiście tradycyjnie musiałem kawałek przebiec jako lider( każdemu wolno przez chwilę pomarzyć).Do pierwszego wzniesienia biegłem z którymś z organizatorów, a później dawałem się już przeganiać :)Na tej imprezie nie był dla mnie ważny czas, lecz dystans. Postanowiłem, że nie zejdę z trasy nawet jeżeli się nie zmieszczę w limicie chyba, że będzie to groziło kontuzją.
Wystartowałem wiedząc, że mam przed sobą 163 km i ponad 3000 m przewyższeń, na których pokonanie przewidziano limit 30 godzin . Wszystko byłoby fajnie tylko nie przewidziałem deszczu, cały czas byłem przekonany że będzie słonce a tu od początku padało…
Biegło się dobrze, park był piękny, podbiegi mordercze a meta daleko. Niestety już od początku zrozumiałem , że buty Asics FujiTrabuco Lyte mają za lekki bieżnik na tę podeszczową maziuge i już na 10 km zaliczyłem glebę lądując po łokcie w błocie. Na szczęście znalazłem jakiś strumyczek , w którym się powierzchownie wykąpałem.
Punkt 1: PKT1: Zbychowo (21 km)
Dobiegłem do Zbychowa, uzupełniłem picie, zjadłem co wpadło mi we rękę, nagrałem filmik, odbyłem szybką sesję fotograficzną ; -) i popędziłem dalej.
Widoki były naprawdę ładne , nie będę się rozpisywał bo to dopiero 30 km 🙂
Punkt 2: PKT2: Reda I (40km)
Drugi punkt kontrolny, kolejne tankowanie i zjedzenie bułki z nutellą (chyba nawet oryginalna – za co plus dla organizatora) i w trasę. Oczywiście kolejny punkt z pozytywną atmosferą :)Już miałem przez podbiegi opóźnienie, a jeszcze zagadałem się z trenerem przez telefon i nadrobiłem 2 km drogi 🙂 Zresztą potem jeszcze 2 razy zbłądziłem, ale to akurat dlatego, że trasa z nawigacji nie zgadzała się z oznakowaniem trasy, a las po ciemku jest ciężki do pokonania.
No i jeszcze jak nie wspomnieć o Piaśnicy ? Trasa dystansu 100 mil przebiegała przez miejsce gdzie znajdują się masowe groby pomordowanych przez Niemców w czasie II wojny światowej – fotki nie są robione przeze mnie, ja jak biegłem było już szaro i paliły się znicze. Panował taki klimat z lekkim dreszczykiem: w lesie po ciemku na cmentarzu z palącymi się zniczami i duchowymi powiewami historii…..
Punkt 3: PKT3: Jezioro Dobre (62km) i pierwszy przepak
Przepak o którym dowiedziałem się w ostatniej chwili na odprawie online. Dobrze ze był, tylko, że nie bardzo miałem co do niego włożyć i była to taka trochę prowizorka 🙂 – szkoda, że nie wiedziałem o nim w domu w Świebodzinie 🙂
Pytanie jak się biegło ? Miałem moc, nie powiem- tylko było cholernie ślisko i ciemno 🙂 Jeżeli ktoś nie wie o co chodzi z ciemnością to zapraszam go nawet z najlepszą czołówką w nocy do lasu – im więcej światła tym więcej świecących oczek zwierząt dokoła… .W nocy jest dużo czasu na myślenie i delektowanie się bólem nóg i odciskami. Miałem tez niespodziankę spowodowaną tym, że upadł mi bidon i się wylała woda, więc połowę dystansu do kolejnego punktu biegłem bez picia.
Punkt 4: PKT4: Krokowa (91km)
Punkt na 91 km gdzie dotarłem za widna – więc dużego zapasu czasu nie miałem, pocieszające było to że nie musiałem już się martwić oświetleniem bo świtało.
Wszystko byłoby fajnie tylko im bliżej morza, tym bardziej padał deszcz, a to co się działo na plaży to już całkowita masakra. Nie pamiętam kiedy mnie tak doszczętnie przemoczyło . A buty przeszły chrzest bojowy w bliskim spotkaniu z wodą i piaskiem .Stopy miały piling pierwsza klasa:-). Dobrze, że pod kurtką miałem bluzę z goretexu, to nie przemokłem tak do skóry. Plaża nie miała końca…. a zbliżała się godzina 8 00 co zwiastowało zamkniecie drugiego przepaku . Muszę przyznać, że zacząłem się poważnie obawiać tego , że braknie mi dosłownie kilku minut.
Punkt 5: PKT5: Władysławowo (116 km),
Jednak zdążyłem, pojawiłem się w punkcie u 7:57, zmieniłem buty i skarpetki, zrzuciłem kurtkę wymieniając ją na suchą i ruszyłem w trasę. Nie miałem nawet czasu by uzupełniać plecak o żele energetyczne. Najważniejsze, że miałem suche buty i dziura w nodze już tak nie piekła jak na plaży 🙂 ,a że zaczynało świecić słoneczko to zrobiło mi się jakoś lżej na duszy.
Pomimo tego, że przepak opuściłem po 3 minutach, sam się sobie dziwię jak ja dałem radę tak szybko się przebrać.
Punkt 6: PKT6: Rzucewo (131km),
Gdy pojawiłem się na punkcie usłyszałem informację że nadrobiłem godzinę wiec uznałem, że zasłużyłem na cieplutką zupę pomidorową. Nie, że się rozsiadałem bo wiem, że by było ciężko potem ruszyć nogi, ale na spokojnie zjadłem popijając wszystko kawą:) – ale powiem, że mi to podniosło morale:-)
Wyruszyłem w trasę, która w dużej mierze pokrywała się się z Ultamaratonem Go To Hell. Chociaż nie miałem humoru i chyba siły na podziwianie widoków wspomnienia debiutu ultra wracały….
Biegło, a raczej szło się tragicznie, było błoto bo wcześniej mocno padał deszcz i każdy podbieg to była istna ślizgawica . Często lądowałem na tyłku. Do tego jeszcze paliło słońce, bo był środek dnia, a na klifach ciężko było znaleźć cień. Najgorsze było to ,że im bliżej mety tym więcej rowerów na ścieżkach i trasa coraz bardziej błotnista.
Fakt wymiany butów na suche przestał mieć znaczenie ponieważ po chwili wypełniły się one błotnistą mazią . Kilometry mijały i sił ubywało, ale wytrwale parłem do przodu .W pewnej chwili , przez nieuwagę potknąłem się o coś i skręciłem sobie nogę. Można powiedzieć ,że stanąłem pod ścianą bo w jednej chwili zrozumiałem, że to koniec mojej przygody z festiwalem Biegowym Ultra Way 2021. Nie byłem w stanie wejść pod górę ani z niej zejść, a zaczynały się lasy i kolejna seria przewyższeń. Choć duch chciał lecieć dalej , boląca i spuchnięta kostka wygrała- 10 km przed metą musiałem złożyć broń…..
Ogólnie bieg wspominam dobrze, oczywiście, że był niedosyt, ale życie jest długie wiec może jeszcze wrócę na trasę. Widocznie ukończenie tego biegu nie było mi pisane. Ale czy 150 km to słaby wynik ? Jestem przekonany, że nie było innego wyjścia niż złożyć broń. Niby to tylko nieco ponad 10 km ale gdy ma się skręconą kostkę, dziurę w pięcie, masę odcisków i jest się 27 godzin w biegu wtedy te 10 czy 15 km to naprawdę dużo….. Czasem jednak trzeba wybrać zdrowie.
Trudno mówić sukces jeśli czujesz niedosyt. Wróć do Swoich myśli z ostatnich 2 godzin biegu. Tam pewnie znajdziesz odpowiedź. Jedno można powiedzieć na pewno. Trzeba mieć wyobraźnię, żeby stanąć na starcie. Szczęśliwa meta to już pochodna 1000 drobnych zwycięstw i porażekEdward Drzazga ( komentarz pod wpisem na facebooku z 2019 Gwinta )