Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz… Pamiętne słowa piosenki jak i tytuł ubiegłorocznego wpisu z 17. PKO Poznań Maratonu. Były emocje, była bitwa, były przygody – niestety jak to w życiu nie zawsze pozytywne.
18. PKO Poznań Maraton, tyle treningów i wybieganych kilometrów -wszystko zapowiadało się tak pięknie. Bywały biegi gdy czułem niedosyt, jednak w tym momencie to było coś znacznie więcej.
Przez cały bieg zastanawiałem się od czego zacząć swoją relację i powiem szczerze, że ciężko mi wyznaczyć granicę czasową, bo moja przygoda rozpoczęła się już w sobotę, gdy pojawiłem się na Hali Targów Poznańskich aby odebrać pakiet startowy.
Tradycyjnie pakiet spakowany był w torbę na pasku, w którego skład wchodziła plakietka, tajemniczo zaklejona biała koperta z czipem, worek na depozyt, dwa piwa, mapa, komplet ulotek reklamowych i oczywiście koszulka. W tym roku motywem przewodnim był kolor niebieski. Musze przyznać, że nawet nieźle to wygląda.
Docelową relację chyba powinienem zacząć pisać od godziny 9 00 – na którą był zaplanowany start.Jednak opóźnił się on aż o 45 minut !!! Wydaje mi się, że podobna wsypa na tak dużych imprezach nie powinna mieć miejsca. Niby małe niedopatrzenie a wszyscy stali i marzli. Jednak w związku z tym, że reszta biegu odbyła się bez większych problemów ze strony organizatorów, należałoby im pewnie to uchybienie wybaczyć 🙂
Stojąc w strefie startowej postanowiłem biec tempem jakie jest dla mnie najwygodniejsze na treningach po asfalcie , czyli okolice 5:05 – 5:10 min/km. Wyliczyłem, że na złamanie bariery 3:40 powinno wystarczyć- a tyle zadowoliłoby mnie w pełni.
Kilometry mijały, biegło mi się dobrze, międzyczasy miałem bardzo równe. Oczywiście uzależnione to było od tego, czy był podbieg, czy zbieg, ale mieściłem się w założonym planie : wyrównany rytm kroku – 161 na każdym km, tętno też było na poziomie 155, więc zapowiadało się wspaniale. Przebiegłem 5 km, potem kolejne i w pewnym momencie dokładniej na 14 km poczułem, że coś jest nie tak. Brakowało mi mocy- już po 1/3 dystansu i zaczęła mnie łapać kolka ! Coś z czym nie miałem odczynienia od kilku miesięcy.
Przeraziło mnie to mocno, przecież to sporo poniżej dystansu półmaratonu, a byłem świadomy, że podczas ostatniej połówki, którą biegłem w Zielonej Górze uzyskiwałem bez kolki międzyczasy poniżej 5:00 min/km przez 21 km. Jaki był powód tej niemocy nie wiem, ale bardzo mnie to zastanawia. Zjadłem żel i udało mi się opanować jakoś sytuację zwalniając odrobinkę na 15 i 16 km . Myślałem, że to już koniec przykrych przygód a tu taki psikus – to był dopiero początek.
Chwilę po tym jak skończyłem nagrywać filmik po 16 km biegu, dostałem z łokcia w bark i zaliczyłem glebę. Dzięki Bogu wpadłem w trawę i nie narobiłem sobie krwawych ran. Na szczęście błyskawicznie się podniosłem . Jednak brak lecącej krwi nie oznacza, ze wszystko jest w porządku. Dodatkowo adrenalina i szybkie tempo powodowały, że nie odczuwałem w tamtym momencie większego bólu.
Zbliżał się półmetek, a ja zaczynałem mieć coraz poważniejsze problemy i nie zdawałem sobie sprawy, że wszystko dopadnie mnie chwilę po minięciu połowy trasy. Wiedziałem, że mój organizm stać na wiele więcej. Tylko problem był w tym, że wiedza i praktyka nie chciały współgrać z osiąganymi wynikami. Nie wiem do końca co zapoczątkowało lawinę problemów, która dosłownie wysypała się jak komunikaty „error” na zawirusowanym komputerze. Domyślam się, że pomógł w tym mój trochę idiotyczny pomysł, aby przy aparacie fotomaratonów.pl zrobić zdjęcie w powietrzu podczas wyskoku nad bramką pomiarową. Skoczyłem w górę i wszystko zaczęło się psuć. Bark bolał jak cholera, złapała mnie kolka, która powodowała, że nie byłem w stanie nic wypić, ani zjeść bo wiedziałem , że skończy się to incydentem o jakim nie wypada pisać 🙂
Z bólem da się biec, ale jak rozwiązać taki problem, że nie mogę ani zjeść żelu, ani napić się wody ? Czekała mnie druga połowa trasy, która była dużo bardziej wymagająca. Postanowiłem biec na przetrwanie truchcikiem 5:45 min/km do czasu, aż mi się coś odmieni. Mijały kilometry, zdążyłem okrążyć Maltę i wcale nie było lepiej…
Na ostatnim wodopoju przed podbiegiem postanowiłem wcisnąć w siebie pół kubka wody. Udało się, myślałem, że będzie ok. ale okazało się, że był to to przysłowiowy gwóźdź do trumny.
Zabrakło mi mocy i nie pocieszało mnie nawet to, że miałem jeszcze 3 żele w kieszeni, bo wiedziałem, że jak zjem chociaż jeden z nich to powtórzę ubiegłoroczny scenariusz, czyli masakryczną kolkę na podbiegu. Wlokłem się z uporem starając się być w ciągłym ruchu – skoro wszystko się posypało musiałem znaleźć sobie jakiś cel. Postanowiłem, że nie zatrzymam się w miejscu przez całą trasę. Ludzie szli, a ja truchtałem powoli z uporem i liczyłem w głowie kroki „raz-dwa, raz-dwa” co było trochę psychiczne…
Podbieg się skończył, pojawił się INEA stadion. Punkt, w którym rok temu mało co nie skończyłem biegu, a ja wciąż żyję a raczej egzystuję w cichym cierpieniu – ale zero litości ! Gdy dotruchtałem do 40 km i zobaczyłem zegar, odczułem większe zagrożenie zawałem niż po najtrudniejszych podbiegach. Wiedziałem, że jeśli nie wezmę się w garść będę miał powtórkę czasu z ubiegłorocznej edycji. Pozostały tylko dwa km kończące się na niebieskim dywanie…
Słychać było już głos zapowiadającego na mecie… Koniec męczarni tak blisko . Nie myślałem już o kolce, bólu, czasie. Widziałem już siebie pędzącego ostatnie metry po niebieskim dywanie. Był tylko taki jeden szczegół- to ponad 10 min liczenia”raz-dwa” a ja już miałem dosyć- hehe.
Dzięki zwiększającemu się stężeniu adrenaliny i coraz wyraźniejszych odgłosach dobiegających z mety porzuciłem gadanie do siebie i zacząłem przyspieszać. Nagle opuściły mnie wszystkie problemy. Ostatnią prostą na dywanie pokonałem w tempie 4:30 min/km, minąłem metę, zatrzymałem czas i położyłem się na dywanie na plecach. Wydawało mi się, że jest miękki, a okazał się twardy i śmierdzący tanim chińskim plastikiem. Jednak było mi wtedy wszystko jedno, dotarłem do celu i w tamtej chwili tylko to się liczyło..
Dobiegłem, zmieściłem się w 4 godzinach, wyszło ponad 3:58 min a planowałem 3:38 godz. Co spowodowało, że tak się potoczyła moja historia na biegu ? Jakim cudem straciłem aż 20 minut ? Mam nadzieję, że uda mi się odkryć przyczynę utraty mocy. Mawiają, że „co nas nie zabije to nas wzmocni”. Uznajmy, że tegoroczny maraton to szrama na mojej ścianie z medalami i stosując się do zasady ” do trzech razy sztuka” z całą zawziętością pokażę, na co mnie stać w kolejnej edycji w przyszłym sezonie.
nie działa film? odtwórz tu: