Minęło trochę czasu, nadszedł chyba odpowiedni moment aby napisać tradycyjną już relacje z Zielonogórskiego Ultramaratonu Nowe Granice. (W końcu trzeba się wywiązać z napisania obiecanych na trasie pozdrowień 🙂 )
Nie poszło najlepiej, nie miałem cudownego czasu, nie wszystko potoczyło mi się tak jak zaplanowałem. Nie sposób przewidzieć wszystko co się wydarzy podczas 14 godzin biegu :). Jednak można patrzeć na to w inny sposób i zadać sobie pytanie – Czy większym wyczynem jest moje ubzdurane sobie „złamanie” 12.5 godz bez jakichkolwiek problemów, czy twarda walka z samym sobą, aby pomimo zaciekle atakujących mnie przeciwności dotrzeć do mety ? Myślicie, że nie miałem ochoty powiedzieć dość- i odpuścić …. ? – miałem, ale o tym w dalszej części wpisu.
Zapraszam wiec do relacji z biegu, który mnie nauczył, że niemożliwe rzeczy stają się możliwe– wszystko to kwestia uporu i motywacji 🙂
Co zrobić by bieg ultra, miał lepszy klimat ? Najprostszym sposobem jest nocleg w jednej z klas w SP nr 18 w Zielonej Górze wraz z innymi przyjezdnymi ultrasami. Okazał się on najdłuższą w moim życiu lekcją geografii : )
Z góry informuję, że nie ma tam złowrogich duchów i hollywoodzkie hity filmowe o szkolnych straszydłach to jedna wielka ściema. Jedynym demonem, który prześladował wszystkich nocujących była upierdliwa lampa z boiska. – tak czy inaczej, wspominam tamtą noc w bardzo pozytywny sposób . Pozdrawiam wszystkich wielbicieli biegów oraz noclegowych towarzyszy i nie obrażę się za odzew na Facebooku 🙂
Pobudka godzina 4 :10. Szybkie szykowanie i wypad na salę biura zawodów, aby powoli nastawiać się psychicznie na wyjście na mróz i rozgrzewkę przed startem. Nie przerażało mnie jakoś to 100 km. Bardziej martwiłem się tym, czy starczy mi baterii w zegarku, niż czekającymi mnie kilkunastoma godzinami biegu. Może dlatego, że nie odczuwałem już w tym roku presji pokonania tej trasy ani, złamania magicznej granicy 100 km. Rok temu wykonałem ten plan i teraz postanowiłem podejść do sprawy z „dystansem” haha – dosłownie wręcz „stukilometrowym”. Zbliżała się godzina 6: 00 więc czas było wyjść na boisko. Było zimno, ciemno, ale co z tego – najważniejsze, że był duch biegowy – czyli klimat, o który zadbali organizatorzy… Zresztą jak co roku 🙂
i stało się… ruszyliśmy wszyscy ku przygodzie. Nie wszyscy to „wariaci – solo biegnący samotnie całość” tak jak w moim przypadku. Były również sztafety, duatlony oraz dystans 56 km – ale o tym z pewnością opowiedzą inni : ) …
Początkowymi kilometrami nie ma się co dużo rozpisywać- pierwsze dwadzieścia kilka km do Jarogniewic przebiegłem szybciej niż planowałem – miedzy 5:50 a 6:10 min/km. Nie męczyło mnie to za bardzo, więc nie widziałem powodu by zwalniać.
P.K. nr 1 Jargoniewice- hmm… pierwszy punkt kontrolny, który na długo zapamiętam i to do tego stopnia, że przy każdym kolejnym starcie będzie mi się przypominała tamta sytuacja. Popełniłem w nim błąd, który wybił mnie z mojego tempa i wtedy uświadomiłem sobie, że będą problemy. Wiec do rzeczy… Nie wiem jak to zrobiłem- nie zauważyłem P.K. nr1 ! O tym że go minąłem dowiedziałem się widząc słynną kałużę, która w tym roku była w zupełnie niegroźna. Analizowałem ślad GPS z endomondo, który w 100% pokrywał się z trasą . Mogę tylko się domyślać że skoncentrowałem się nad tym, że urządzenie nie chciało mi odczytać czipa i po kilkukrotnym machaniu plakietką – kiedy wreszcie załapało, pobiegłem dalej… Efektem tego był bieg do P.K. nr 2 w Nowym Kisielinie – czyli ponad 20 km bez wody w porannym słońcu. Odwodnienie było pewne, byłem pod ścianą. ..Jedyny pomysł jaki przyszedł mi do głowy, to poproszenie któregoś z mieszkańców bijących brawo o nalanie do bidonu kranówki – bardzo gorąco go pozdrawiam!!! Miałem w plecaku elektrolity do rozpuszczenia, wiec stworzyłem coś na szybkiego, aby dotrzeć do kolejnego punktu kontrolnego.
Kilometry leciały, a ja w coraz lepszym humorze podążałem ku mecie. Czując ciężar bidonu odzyskałem psychiczny spokój i wiarę w bezpieczne dotarcie do kolejnego P.K., zanim ruszy grupa zawodników biegnących 56 km- dzięki której miałem nadzieję, że uda mi się utrzymać dobre tempo.
Jednak jak to w życiu bywa plan nie zawsze pokrywa się z faktami. Czołówka dogoniła mnie dopiero na jakimś 56-57 km. Tempo „świeżaczków” zupełnie nie pasowało do tego co byłem w stanie z siebie wykrzesać…- pozdrawiam numer 503 🙂 . Zaczęły mi dokuczać stopy…Na szczęście czuć już było zbliżający się P.K. nr 3 i przepak w Stożnym, gdzie czekał mnie dłuższy postój – pozdrawiam nr 554 🙂
P.K. nr 3 i przepak Stożne: Pierwsze co zrobiłem to dopadłem do worka gdzie miałem jedzenie. Posiedziałem chwilę, zjadłem, przebrałem się i przystąpiłem do remontu tej części ciała, która w tamtej chwili zaczęła mi przesłaniać wszelkie inne doznania. Moje stopy przypomniały mi o sobie bąblami, otarciami i obiciami. ( Sam sobie to zrobiłem – nikt mi nie kazał tak gonić :)) – pozdrawiam nr 30 i 141 🙂 na których na serio nie złapałem focha.
Czas nieubłaganie leciał dlatego trzeba było ruszyć w dalszą drogę. Był to już trochę bardziej masochistyczny wyczyn, gdyż od tego momentu zaczęła się walka z bólem. Lepiące się od krwi stopy nie chciały biec, więc trzeba było je trochę do tego zmusić… 🙂 Kolejny wiadukt drogi S3, potem wały Odry. Kilometry leciały, niestety złapałem wtedy doła. Odkryłem, że kabel od ładowarki do garmina jest zepsuty i za kilka km stracę informacje o czasie i pokonanym dystansie .. Jednak wtedy zdarzyło się coś niespodziewanego. – tu gorąco pozdrawiam nr 29. Przypadkiem natrafiłem na biegacza o takim samym zegarku, który posiadał ładowarkę. Kolega poratował mnie w biedzie i doładowałem garmina do 35 %. Niestety spowodowało to sporą stratę czasu bo musiałem trzymać tempo (szybkiego marszu). Jednak świadomość, że P.K. nr 4 Wysokie jest już blisko dodawała mi sił. Zjadłem tam chyba wszystko co tylko możliwe.
A na wynos wziąłem jeszcze kubek przepysznych rogalików i wyruszyłem dalej ku P.K. nr 5 Kaczmarek. Pocieszające było to, że do mety zostało tylko trochę więcej niż półmaraton. Licząc czas stwierdziłem, że mogę sobie pozwolić na szybki marsz i postanowiłem, że od Przylepu biegnę ostatnie 13 km bez zatrzymywania się.
P.K. nr 5 Kaczmarek minąłem nawet się nie zatrzymując. Spieszyłem się do mety gdzie czekali na mnie bliscy. Pojawiły się ulice Zielonej Góry i zbliżało się 100 km na zegarku… Słychać było już nawet metę 🙂 Nastąpiło wtedy kolejne podłamanie … Zegarek pokazał 99.790 km i po napisie słaba bateria zdechł ! 3 Km przed końcem !!! Niby nic, przecież to tylko kilometraż endomondo, ale mnie to wkurzyło! W końcu 99,729 km na śladzie w endomondo to nie 100 km. Dodatkowym problemem było to, że w mrozie czołówka zaczynała coraz słabiej świecić. A w związku z tym, że byłem sam, pozostało mi tylko biec na pamięć, gdyż odblaski na taśmach, którymi była oznaczona trasa bez światła przy słabym świetle padającej czołówki słabo się odbijały.
Najbardziej irytujące było to, że w plecaku miałem komplet nowych baterii, tylko nie było sposobu by w ciemnym lesie przy rozładowanym telefonie je wymienić…..! Na szczęście nie miałem problemu z orientacją i się nie zgubiłem.
Nareszcie nadszedł wtedy długo wyczekiwany moment. Ostatnia prosta, cuuuudny zapach mety – a na niej moja RODZINA 🙂 Myśl, że przebiegłem już 102 km dodała mi sił. Przestało mi przeszkadzać bolące kolano i krew w butach, bądź brak paznokci – przecież i tak już ich nie przykleję- wiec nie ma co płakać. Wiedząc, że za troszkę ponad kilometr czeka na mnie marznąca ekipa, bez zatrzymywania się gnałem na metę.
Dobiegłem prawie na styk. Piętnaście minut przed limitem. Już w Stożonym wiedziałem, że tak będzie ponieważ matematyka międzyczasów jest bezlitosna 🙂 Wiecie co było wtedy najlepsze ? To że mogłem sobie spokojnie postać i w końcu nogi mogły odpocząć od monotonnego dreptania. Na temat jedzenia w tym roku nic nie napiszę, gdyż go nie otrzymałem – pozdrawiam Panią wydającą posiłki, która pomimo mojego widoku (plakietka solo + medal ) powiedziała mi-że bez karteczki mi się nie należy (może ktoś znajdzie ją kiedyś w lesie – karteczkę, nie Panią 🙂 ). Tak czy inaczej była to jedna z bardziej udanych edycji tego biegu, o ile nie najlepsza.
Do zobaczenia na trasie za rok.