Plan GWiNT-a 2018 porażka, GWiNT 2019 zakończony wciąż niedosytem… Dlaczego ? I Co ponownie poszło nie tak ? Czy wykąpałem się na mecie w fontannie zgodnie z obietnicą ? O tym wszystkim po kolei 🙂
Start biegu na 100 mil w tym roku odbył się w Nowym Tomyślu W piątek o godzinie 18 00. Pogoda nie wróżyła nic dobrego… o 16 30 kropił deszcz więc rozgrzewka na dworze groziła przemoczeniem- dlatego stwierdziłem, że trzeba zastosować opcję „rozgrzeję się w trasie”.
Na szczęście przed samym startem pogoda się zmieniła na- optymalna:) .Tylko czy utrzyma się taka aż do końca biegu, przecież to w moim przypadku z pewnością nie mniej niż 24 godz?
10,9,8,7,6….3,2,1 i START, czas zaczął tykać . Prawie wszyscy wystrzelili szaleńczym tempem po 7:00 min/km tracąc dech w piersiach, pędząc ku ( he he he) znikającemu horyzontowi. A wśród tych ultra zapaleńców ja 🙂 Rok temu pokonało mnie 110 km- zszedłem na 90 km, dlatego w tym sezonie trzeba dołożyć 55 km kary 🙂
Pierwsze kilometry mijały bezboleśnie, chociaż wizja , że do końca biegu pozostało grubo ponad 100 km troszkę przerażała..
Ciągle ciemno i ciemno a kilometry mijały tak nieznośnie wolno 🙂 Nie powiem, że biegło mi się źle, po prostu czas mi się bardzo dłuuużył. W Porażynanie czyli miejscu gdzie rok temu ukończyłem bieg przywitała mnie piosenka „Queen – Don’t Stop Me Now” więc jak mam nie dostać energii na bezsenną noc ?
Przed północą na kolejnym punkcie kontrolnym chwilę posiedziałem, najadłem się paluszków i ruszyłem ku Grodziskowi Wlkp. Ciężko pisać o monotonii biegu w nocy… Ciągłe tupotanie i dźwięk chlupoczacego izotonika w bidonach był bardzo usypiajacy i kojarzył mi się ze swoistą medytacją.
Kilometry mijały coraz szybciej, o 1:30 minąłem Grodzisk, gdzie czekał na mnie mój przepak. Zjadłem tam wyjętą z niego owsiankę z bananami, wymieniłem baterie i wyruszyłem w trasę… gubiąc się na kilka bonusowych kilometrów 🙂
Od tamtego momentu poza punktami kontrolnymi spotkałem na trasie tylko dwie osoby i to dopiero nad ranem. Biegłem razem z nimi aż do momentu gdy można było wyłączyć czołówkę. I zanim zauważyłem miałem już zaliczone 75 km –co nie było jeszcze połową trasy. Jednak uspakajała mnie wizja, że zbliża się Wolsztyn, a w nim czyste świeże i zupełnie nieprzepocone 🙂 ciuszki.
Od setnego kilometra złapała mnie okropna senność i postanowiłem iść dla odpoczynku o kijkach do Wolsztyna. Tam w przepaku miałem kilka butelek shota kofeinowego więc byłem dobrej myśli.
Plan awaryjny koncentrowania się na stukaniu kijkami do biegania działał poprawnie i dotarłem do Wolsztyna. Siedziałem tam ponad 20 min ponieważ piekły mnie strasznie kostki. Myślałem, że to kwestia spoconych nóg więc je przesuszyłem. Okazało się to jednak poważniejsza kontuzja …ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.
Odpoczywać było fajnie- ale powrócić do biegu ? Nogi przestały mnie słuchać i miałem kilka kilometrów największego kryzysu w historii biegowej. Jednak tak jak myślałem: dwa żele, owsianka, kofeina i shot magnezowy postawiły mnie na nogi..
Ciągle podbiegi były bardzo meczące, jednak problemem nie był brak siły lecz ból skóry na nogach…
Moja przygoda zakończyła się nad Jeziorem Kuźnickim po 20 godzinach biegu. Czy zmieściłbym się w limicie ? Prawdopodobnie tak, GARMIN pokazywał 125 km i więc powinno wystarczyć…..! Czy jednak powinienem się katować skoro nogi wyglądają jak oblane wrzątkiem ? Bieg biegiem, ale ewidentnie coś ze mną było nie tak…
Z Kuźnicy Zbąskiej udało mi się wrócić na metę do Nowego Tomyśla z organizatorami… Nie musiałem na szczęście czekać do zamknięcia punktu kontrolnego 🙂 Dostałem tam na pamiątkę swoja blaszkę… której do dziś nie odważyłem się założyć na szyję, bo wiem, że nie do końca mi się należy. Uważam jednak, że mogę z dumą bez wstydu nosić bluzę -bo czy prawie 130 km jest porażką ? Osobiście twierdzę, że nie.Osiągnąłem wszystko to, co w tamtych warunkach bez głupiego narażania zdrowia było możliwe. Sama nieprzespana noc w biegu to już sukces, a do tego wielocyfrowy dystans… Pomimo złożonej bliskim obietnicy, że to moje ostatnie 100 mil -osobista zawziętość mi mówi , że muszę pobiec za rok ponownie. Aby w końcu z dumą zawiesić na szyi wymarzony medal. Co do kostek to zgaduję, że to było uczulenie na jakieś polowe opryski i przyjąłem solidną dawkę plenerowych toksyn. Tak czy inaczej do zobaczenia za rok 🙂